- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Złoty Centaur
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 6
- Rok wydania: 1969
- Nakład: 100257
- Recenzent: Wiesław Kot
- Recenzja: 83/2012
LINK Recenzja Norberta Jeziolowicza
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej

Granda w Grandzie
Dziennikarz cierpiący na brak weny idzie na kryminał wyświetlany w Sali Kongresowej. Zważywszy, że to rok 1969, to po tych ścianach musiały się jeszcze przetaczać echa słynnego przemówienia tow. Wiesława, w którym potępiał syjonistów i Stefana Kisielewskiego. Podczas seansu nieznana dziewczyna wciska mu do rąk jakąś paczkę, sama znika, a dziennikarza przejmuje milicja. Z zarzutem udziału w przemycie narkotyków. I to kokainy, która - kto by pomyślał - w 1969 szła u nas całymi paczkami. Dziennikarz wzywa więc na ratunek majora Downara. Rzecz startuje więc wartko i obiecująco. I to się utrzymuje. Zeydler-Zborowski umie trzymać napięcie. Jego bohaterowie nie międlą własnej psychiki, nie hamletyzują, nie grzęzną we wspomnieniach. Działają. I to autora bardzo korzystnie odróżnia od tła. Od razu widać zawodowca.
Poza tym bukiet wrażeń, które poutykane są w fabule, jak w każdej "Ewie..." . Milicjanci na stanowiskach z latami nabywają mądrości życiowej, którą dzielą się z szarym obywatelem. "Zawsze lepiej nie zrobić głupstwa, jak zrobić" - brzmi jedna z bezcennych myśli majora Downara. I dalej: "Nie ma na świecie rzeczy niemożliwych. Wszystko może się zdarzyć". Po latach napiszą o tym piosenkę. Słyszymy też: "Jeden lubi truskawki ze śmietaną, a drugi tatuaż na piersi czy na innej części ciała". Downar umie też opisać damską urodę: "Piękne ma zęby, bestia".
I o tzw. twardej polszczyźnie. W kryminałach PRL-owskich wulgaryzmów niewiele. Ale z drugiej strony - kto w "realu" mawiał wtedy "do licha!" (jak tu). "Do jasnej cholery", "do diabła", to najłagodniejsze westchnienia, jakie się nasuwają. Autor tych słów - a sporo czasu spędził on w PRL-u - nie spotkał w życiu ani jednej osoby, która mówiłaby "do licha". A w literaturze to się trzyma.
Nieco kulinariów. Redaktorowi w trakcie podróży służbowej do Olsztyna "z wielkim trudem udało się" dostać w restauracji kiełbasę z kapustą. Tak, "dostać", bo wtedy przecież nikt nikogo nie pytał: "Gdzie pan to kupił?", tylko: "Gdzie pan to dostał?" W dodatku ta kapusta nie może mu posłużyć za alibi, bo wszyscy tam jedli kiełbasę z kapustą - nic innego nie było - więc żaden kelner nie zapamiętał gościa. Fraza "ta kapusta" ma swoja PRL-owską historię. Pewna piosenkarka zaśpiewała: "Nasza ścieżka pod sosnami >>taka pusta<<" i zarzucono jej, że śpiewa o kapuście. Więc zmieniła, że ścieżka pod sosnami "stoi pusta". Hmm, ścieżka, która stoi..?
Dalej: wódeczność, która występuje co kawałek, od sfer inteligenckich poczynając. "Ci wszyscy dziennikarze, literaci to w ogóle takie jakieś typy" - mówi żona publicysty. Święte słowa pani dobrodziejki. "W Spatifie było gwarno. Upał nie zrażał tutejszych bywalców do spożywania alkoholu. Butelki z "Eksportową" krążyły". Nic dziwnego, że w głowach pismaków kiełkują takie pomysły: "A może by tak kieliszek zimnej wódki? Takiej z lodu, żeby mgiełka osiadała na kieliszku? Ta myśl wydała się Marcelemu genialna". Nie jemu jednemu - przyznajmy. Kiedy major Downar prosi kolegę z Wybrzeża, aby rejestrować dla niego przypadki narkomanii, ten "dotknął kantem dłoni szyi". - "U nas najgłówniejszy narkotyk to gorzała". I dalej. Kiedy kapitan frachtowca, wzywa do siebie marynarza, który miał być zamieszany w przemyt kokainy (a nie był), ten nie orientując się, o co chodzi, wali od razu: "Ja nie ukradłem tej wódki, panie kapitanie. Słowo honoru".
I drobiazgi z różnych parafii. Jak modelki prezentują kreacje z CeDeTu, to autor słowo "kreacje" umieszcza w cudzysłowie. Ot, smakosz. Za to amerykański dziennikarz w sopockim Grandzie zjawia sie na dancingu w dżinsach i flanelowej koszuli, w dodatku z podwiniętymi rękawami. Bo wie, że "mu wszystko wolno". "Długa twarz, zakończona końską szczęką, przypominała Fernandela". Kto jeszcze dziś pamięta, jak wyglądał Fernandel? Pada informacja, że kokaina dociera do Polski z Iranu. Coś tu chyba nie tak. Po pierwsze w Iranie nie rosną liście koki, a po drugie trudno byłoby tam wtedy utrzymać laboratoria do produkcji. Co innego haszysz, powiedzmy. Nazwiska są jak zwykle znaczące. Na przykład "sierżant Kolec". Motoryzacja w granicach normy poza jednym lincolnem i jednym jaguarem. Jaguar jedzie szybko (przekracza setkę) i Downar nazywa go z tego tytułu "piekielną maszyną", czego by z pewnością nie powiedział o służbowej warszawie. Nasza milicja niby taka ascetyczna, ale jak major Bodnar operuje na Wybrzeżu, to zatrzymuje się nie gdzie indziej, tylko w sopockim Grandzie. Jak jaki Bond nie przymierzając. Cóż, afera w Grandzie zawsze prezentuje się korzystniej niż mordobicie w barze mlecznym "Stokrotka". Czytelnikowi też się należy odrobina luksusu.
|